Nakarmić ultrasa

Część I

Być czy mieć?

Kilka lat temu, kiedy zaczęła się moja przygoda z bieganiem niewiele wiedziałam o uprawianiu tej dyscypliny sportowej.  Moje bieganie jest  konsekwencją pewnego spotkania w górach i spontanicznie podjętej decyzji. Półka dla biegaczy  w jednym z sieciowych sklepów sportowych nie miała wtedy  dużej  oferty gdyż i biegaczek było niewiele.  Ubrana w to, co ofiarował sklep  i butach za 50 zeta za  każdym razem  wychodząc na trening cieszyłam się, że idzie mi coraz lepiej. Endorfiny rosły, forma też. Nie wiem jak tętno, ponieważ nie miałam  ŻADNEGO ZEGARKA .  To nauczyło mnie słuchać własnego organizmu. Z czasem nauczyłam się również  trzymać równe tempo. Nie startować  za szybko i kontrolować wydatek energetyczny. Nauczyłam się współpracy z własnym ciałem. Metodą prób i błędów doszłam do perfekcji co do paliwa, którego potrzebuje mój organizm w różnych okresach treningowych. Cieszyło mnie, że nie byłam z tym sama. Że na treningach towarzyszyła  moja druga polówka w postaci Jarka. Dawało mi to poczucie bezpieczeństwa i akceptacji tego, co robię.  To może wydawać się śmieszne , ale zaledwie kilka lat temu biegacze na ulicach byli zjawiskiem dla wielu osób co najmniej dziwnym. Jeśli  wiosną można było spotkać na parkowych ścieżkach kilku poruszających się w szybszym tempie facetów w rajtuzach  i truchtające w dresach studentki pragnące schudnąć  do rozmiaru bikini zanim nadejdzie sezon plażowy, to zimą  na opustoszałych zmrożonych i zasypanych śniegiem dróżkach były pustki. A przypadkowi przychodnie zdziwionym wzrokiem patrzyli na  biegających  po śniegu szaleńców. Sami szukaliśmy wiedzy na temat treningów, doboru obuwia i żywienia. To były czasy, kiedy bieganie uliczne nie było jeszcze tak spopularyzowane i nagłośnione, a biegi górskie tym bardziej te ultradystansowe były jakąś abstrakcją, wyczynem powyżej ludzkich możliwości- krótko mówiąc dla desperatów.  Dobrowolnie zapisując się do grona szaleńców  po roku biegania wystartowaliśmy z Jarkiem w Biegu Rzeźnika. Dodam tylko, że były to o tyle  piękne czasy, że  na ten bieg mógł dostać się każdy. Bez żadnego losowania.  Stało się.  Bez specjalnych planów treningowych, obozów kondycyjnych,  opieki trenerskiej i porad żywieniowych wystartowaliśmy w tym wyścigu  z grupą innych pozytywnie zakręconych  miłośników gór.  Z biegów długich ja miałam na koncie jeden maraton.  Jarek  o dwa więcej. Była to dla nas przygoda.  Ale mieliśmy jednego asa w kieszeni- doskonale znaliśmy trasę. Czerwony szlak z Komańczy do Ustrzyk Górnych pokonaliśmy wiele razy z plecakami podczas górskich wędrówek. Z założeniem zmieścić się w limicie i przeżyć to “jeszcze raz” w nowej dla nas  w wersji biegowej zrobiliśmy pierwszego Rzeźnika  spokojnie i powoli w czasie 12.48. Nie na żelach i batonach, ale na naszym sprawdzonym jedzeniu. Zdobyliśmy bagaż doświadczeń. Wniosek- Rzeźnik nie jest straszny. Czy trudny? Stopień trudności biegu  jest wyznacznikiem Twojego przygotowania. I nie chodzi tu tylko o treningi.

Dzisiaj moda na bieganie zalewa każdą sferę towarzyszącą tej najprostszej formie ruchu- zaczynając od butów, strojów z kosmicznych wręcz materiałów- w tym bielizna o różnej grubości, wycięciach, zapięciach, bezszwowa i ze szwami. Poza tym  skarpety, opaski, daszki, czapki, frotki, zegarki, paski, kijki, plecaki, bidony, aplikacje  różne do  treningów i nie tylko. Obserwując dyskusję na  portalach   społecznościowych  jednoczących grupę  biegaczy mam wrażenie, że przeciętny biegacz dzisiaj  chcąc nadążyć za modą i móc bez wstydu pokazać się na linii startu powinien obowiązkowo posiadać tzw “niezbędne minimum” w postaci dobrego zegarka z paskiem pomiaru tętna. Zegarek dyktuje nam tempo, pokazuje trasę i nawet decyduje o czasie odpoczynku. Społeczność biegowa podzieliła się na zwolenników tego lub owego producenta i niestrudzenie toczy batalie na temat przeważających na plus walorów  swojego faworyta. Czytając te komentarze można ze smutkiem  stwierdzić, że radość biegania często  blednie przy radości posiadania. Czasami odnoszę wrażenie, że znajduję się na jakiejś szalonej licytacji o bardziej prestiżowy zaliczony bieg lub o posiadany sprzęt. Zrobiła się moda na  biegi ultradystansowe. Często osoby zaczynające przygodę z bieganiem  całą swoja wiedzę opierają na opiniach innych osób. Wiem jednak, że pytanie w stylu: ” Jakie mam kupić buty”  mimo 150 komentarzy nie da wyczerpującej  odpowiedzi. Jeszcze bardziej zamiesza tylko w głowie. Fakt, że coś co jest dobre i odpowiednie dla innego  biegacza  lub nawet grupy biegaczy niekoniecznie będzie dobre dla Ciebie. To Ty musisz w nich pokonać  wiele kilometrów w terenie, który Ciebie interesuje. Dopasować do Twojej stopy i Twojego poziomu zaawansowania. Cena nie zawsze idzie w parze z wygodą. I nie jest wyznacznikiem trwałości produktu. Prawda jest taka, że każdy produkt jest wart tyle, ile za niego zapłacisz. Powinno się szukać  rozwiązań odpowiednich  dla siebie. Nie ulegać modowym wpływom. Inaczej można zapomnieć o byciu prawdziwym ultrasem.   Nie twierdzę,że mamy cofać się w rozwoju. Ale nie należy zapominać, że sprzęt ma być tylko dodatkiem, który pomaga.  Należy pamiętać o tym,  że zegarek za nas nie biegnie. Ani buty, ani plecak i reszta gadżetów. To, jaki będzie końcowy efekt zależy tylko od Ciebie. Przykład? – proszę bardzo. W lipcu 2016 roku startowałam w Andorze. Ten, kto poznał trasy biegów organizowanych w tym trudnym terenie ma świadomość jak wyczerpująca może być Ronda del Cims. Trasa o długości 170km w Pirenejach +13.500mD+ potrafi złamać niejednego wytrawnego ultrasa.  Czekając na przyjaciół znalazłam się na mecie akurat w tej chwili, gdy finiszował zwycięzca  Rondy – Nahuel Passerat (FRA). Zrobił to w czasie 31:33:22.  Ubrany w zwyczajne  krótkie biegowe spodenki ( nie kompresyjne), koszulkę z logo biegów Andorry ( do kupienia na straganie obok mety), skarpety i buty pokryte błotem natychmiast zrzucił na mecie. Bez czapki, buffa, frotek i nogawek kompresyjnych. Z małym plecakiem, mieszczącym sprzęt wymagany przez organizatora. I niesamowitym uśmiechem na twarzy. Ten człowiek był naprawdę szczęśliwy.

Kilka lat różnych startów nauczyło mnie pewnych zasad. Strategii w myśleniu i działaniu. Podejmowania decyzji, które były trafne i do dziś ich nie żałuję. Niektórymi z tych zasad  chcę się podzielić.

Po pierwsze należy pamiętać że  To jakim jesteś biegaczem  jest konsekwencją Twoich wyborów. I w dalszej części artykułu skupię się na wyborach żywieniowych.  Ponieważ o naszej wydajności nie decyduje sprzęt, tylko energia, której dostarczamy z pożywieniem każdego dnia i o  każdej porze. Jak zatankujesz tak pobiegniesz. I żaden nawet najdroższy  żel nie uratuje  Cię przed utrata mocy jeśli nie będziesz odpowiednio odżywiony do startu. Jeśli zabraknie sił  to nie  będziesz w stanie  ukończyć wyścigu. Braki energii niosą za sobą  brak motywacji.  Dobry trening jest tylko elementem tej skomplikowanej piramidy, tylko częścią układanki  o nazwie “Szczęśliwy ultras”.

Część druga wkrótce:)