Sięgając za horyzont. Ultra Sierra Nevada
Wszystko jest możliwe.
Trzeba tylko wiedzieć o sposobach.
Lewis Carrol- Alicja w Krainie Czarów.
Nawlekałam korale na sznurek. Kolejno, cierpliwie jeden po drugim. Marzyłam od zawsze o takich własnoręcznie zrobionych koralach. Każdy koralik odpowiednio dobrany, o doskonałym kształcie. Ciężko się nawleka malutkie. Łatwiej te większe. Nie lubię monotonii więc każdy był inny. Jeszcze jeden i moja praca będzie uwieńczona sukcesem. Został ostatni i nagle sznurek się przerwał. . Korale zaczęły spadać na podłogę. Jeden po drugim uciekały pod meble tocząc się z hukiem po parkiecie. Zdenerwowana próbowałam zatrzymać te uciekające kulki tak jakby od tego zależało moje szczęście. Tyle pracy i wysiłku mnie kosztowało ich wykonanie i teraz mam się pogodzić ze stratą?
Obudziłam się zlana potem. Spojrzałam na zegarek . Dwie godziny do startu. Sen o koralach siedział mocno w mojej głowie. Każdy koralik to etap moich przygotowań do Ultra Sierra Nevada. Wszystko przemyślane, zaplanowane i przygotowane. Oprócz pogody, która zaskoczyła nawet rdzennych mieszkańców Andaluzji. Nie pamiętali takich upałów od kilku lat. Leżałam w łóżku myśląc o śnie. Coś stało na przeszkodzie mojego startu. Jeszcze raz popatrzyłam na przygotowane do biegu rzeczy. Plecak z wyposażeniem, ciuchy, buty, kijki, czołówka. Niczego nie brakuje. Skąd ten niepokój? Pomyślałam sobie, że chyba po raz pierwszy nie chciałabym biec sama. Spędziłam dużo godzin w samotności podczas startów i treningów. Lubię te chwilę spędzone ze sobą. Lubię tę samotność długodystansowca. Ale dziś coś było nie tak. Nie wiem dlaczego. Popatrzyłam na Jarka. Jeszcze spał. Postanowiłam nic mu nie mówić. Zawsze radziłam sobie z własnym lękiem. Poradzę i teraz. To na pewno przez ten upał.
30 minut do startu.
Ubrana do startu założyłam plecak. Jeszcze tylko czołówka i można wychodzić. Nacisnęłam przycisk aby odblokować światełko. Nie świeciła. Jeszcze raz na spokojnie – zero reakcji. Co się mogło stać? Dotychczas działała bez zarzutu. Trzęsącymi się rękoma wyciągnęłam baterie. Kasia( koleżanka, która pojechała z nami) widząc moje zdenerwowanie zaproponowała swoją pomoc. Wyczyściła miejsce na włożenie baterii bardzo dokładnie. Włożyła inny zapasowy zestaw. Światła nie było. Nagle zawyła syrena i w całym apartamencie zgasło światło. Oblał mnie zimny pot. Przy świetle latarki z telefonu jeszcze raz zrobiłyśmy wymianę baterii. Czołówka nie działała. Miałam inną, zapasową. Ponieważ organizator zalecał mieć dwie wzięłam na wszelki wypadek. Była jednak zbyt słaba na kilkugodzinny bieg po górach. Nadawała się jedynie aby coś znaleźć w plecaku lub zawiązać sznurówki.
20 minut do startu.
Popatrzyłam na Jarka. Miałam teraz zrezygnować? Zapytałam czy pobiegnie ze mną do świtu. Czyli do 7 rano- odpowiedział. Słońce tu wstaje później. Zdawałam sobie sprawę z tego, że zabieram mu szansę na bieg własnym tempem. Zgodził się. Wybiegliśmy z apartamentu. Do startu mieliśmy niedaleko. Mijając termometr spojrzeliśmy na cyferki- 36 stopni. Była prawie północ. Zlani potem przeszliśmy kontrolę przedstartową i stanęliśmy na samym końcu grupy gotowych do startu biegaczy. Zepsutą czołówkę na wszelki wypadek miałam w plecaku. Może zaświeci później. Końcowe odliczanie i ruszyliśmy z końca stawki przy dźwiękach jakiejś szalonej muzyki. Początek trasy prowadził uliczkami Granady, obok Alhambry cały czas pod górę. Przy oświetlonych uliczkach kibicowali mieszkańcy. Radośnie machając w nasza stronę krzyczeli – Animo[1]! Niektórzy widząc mnie dodawali – Chica grande[2]!
Po jakimś czasie uliczka zamieniła się w polną ścieżkę. Jarek zaświecił czołówkę. Wspinaliśmy się pod górę. Trasa nie była wyjątkowo ciekawa. Miasto zostało za nami, a do Sierra Nevada był jeszcze spory kawałek podejść i zbiegów po okolicznych górkach. Na zbiegach nie widziałam zbyt wiele. Starałam się korzystać ze świateł czołówek innych biegaczy. Jarek biegł za mną próbując oświecać mi ścieżkę. Nie zawsze to jednak było możliwe. Na bardzo wąskich technicznych i krętych zbiegach widziałam przed sobą tylko swój cień. Opracowałam więc metodę, którą nazwałam fotograficzną. Patrzyłam przez moment na oświetloną ścieżkę starając się zapamiętać ułożenie kamieni i zbiegałam. Zaliczyłam kilka upadków. Na szczęście nie były kontuzyjne. Jeszcze nigdy nie czekałam tak na wschód słońca jak tym razem. Byłam wykończona tym brakiem widoczności. Jeśli pod górę szło sprawnie, to na zbiegach nie miałam szans się rozpędzić przez brak widoczności. Czułam, że Jarek za mną też się męczył. Choć nie narzekał i twierdził, że tempo mamy dobre.
Głośna muzyka słyszana z oddali dawała znak, że zbliżamy się do punktu. Punkty na Ultra Sierra Nevada obstawiały kluby biegowe. Ten pierwszy był niezwykle muzyczny. Ubrani w jednakowe stroje wolontariusze pomagali nalewać do bidonów wodę, izotonik i colę. Otworzyłam bukłak. Był prawie pusty. Na odcinku 12 km wypiłam litr wody. Było bardzo gorąco. Nigdy nie doświadczyłam jeszcze tak wysokiej temperatury w nocy. Nie wiedząc czemu czułam potworny głód już od startu. Zjadłam trochę owoców. Garść paluszków do ręki i biegliśmy dalej. Pilnowaliśmy nawodnienia. Co kilka minut pociągałam z rurki camelbacka. Wspinaliśmy się coraz wyżej. Dookoła był ciemny las. Ogromne drzewa iglaste zrzucały szyszki w rozmiarze xxl. Jedna taka szyszka ledwo mieściła się w moich dłoniach. Ścieżka robiła się coraz węższa. Była porośnięta cierniami. Odchylając kijkami kolczaste rośliny przedzieraliśmy się do przodu. Nogi miałam podrapane do krwi. Ściekający pot wżerał się w rany wywołując nieprzyjemny ból. Gorąco. Zero myśli w głowie. Zero piosenek. Peleton biegaczy się rozciągnął. Długie odcinki biegliśmy sami. Nagle zawodnik przed nami zatrzymał się. Agua-krzyknął. I zaczął ściągać buty. Przed nami była rzeczka. Nauczeni doświadczeniem nie traciliśmy czasu wchodząc od razu do wody. Zimna woda przyjemnie chłodziła stopy i co najlepsze obmyła moje krwawe rany. To była dobra decyzja nie ściągać butów gdyż w krótkim czasie czekały nas jeszcze dwie przeprawy.
To tylko część historii, całą możesz przeczytać w mojej książce.