Ścieżkami spadających gwiazd – Chudy Wawrzyniec 2015
Wędrówką jedną życie jest człowieka.
Idzie wciąż, dalej wciąż
Dokąd? Skąd?
Dokąd? Skąd?
Edward Stachura.
Miałam swój kawałek podłogi w wiejskiej szkole w Ujsołach i od dłuższego czasu próbowałam ułożyć się wygodnie do snu.Twarde deski gniotły w plecy. Gorące powietrze, którego nie schłodziła nawet sierpniowa noc, dmuchało przez okna klasy rozgrzewając i bez tego spocone ciała śpiących zawodników. Śpiących? Zerknęłam badawczo. Kilka osób cichutko leżało na karimatach. Nikt nie chrapał, nie rozmawiał, nie słuchał muzyki. I nikt nie klikał w telefonie. Kompletna cisza. Cieszyłam się w duchu, że wybraliśmy z Jarkiem na nocleg tę właśnie klasę . Matematyczna- oznajmiała tabliczka na drzwiach i los chciał, że na dwie noce zamieszkali w niej myśliciele. Albo szybkobiegacze. którzy chcieli wyspać się przed trudnym startem. Po zakończonym sukcesem czerwcowym starcie w Andorze nie powinnam mieć obaw co do kolejnych wyścigów. Ale obawy były. I strach. Beskid Żywiecki to nie Pireneje, ale też daje popalić. Przekonałam się o tym w ubiegłym roku, kiedy po raz pierwszy biegliśmy z Jarkiem Ultramaraton Chudy Wawrzyniec. Jutro nad ranem czekało nas kolejne stracie z górskimi ścieżkami Beskidu. W tym czasie, kiedy myśli wirowały przywołując wspomnienia, ja patrzyłam przez otwarte okno na obsypane gwiazdami niebo. Za parę dni miały nastąpić sierpniowe Perseidy. Miałam nadzieję, że może kilka gwiazd zdecyduje się dziś na spadanie i zobaczę piękny występ meteorów. Gwiazdy jednak wolały zaczekać na swój czas. Są podobne do biegaczy. Świecą dopóki mają moc, a potem się wypalają. Każda w swoim czasie. Tracą światło, energię i lecą w dół. Ale każda zostawia piękny ślad. Tym, śladem są wspomnienia. Piękne i smutne, radosne i bolesne. Małe iskierki w kosmicznej przestrzeni ludzkiej pamięci.
Wędrówką jedną życie jest człowieka.
Idzie tam, idzie tu,
Brak mu tchu?
Brak mu tchu.
Edward Stachura.
Atmosfera na starcie dodała mi otuchy.Dookoła uśmiechnięci zawodnicy. Przywitałam kilku znajomych. Wspólne zdjęcia i rozmowy pozwoliły zabić czas oczekiwania. Wybiła czwarta -i stało się. Zawodnicy ruszyli do przodu biegnąc w otchłań ciemności. Znając swój organizm zaczęłam wolniej dając sobie czas na rozgrzewkę na pierwszych kilometrach, które prowadziły asfaltową drogą. W ubiegłym roku ten start traktowaliśmy z Jarkiem zupełnie treningowo. Biegliśmy razem od początku do końca. Tym razem postanowiliśmy biec osobno. Każdy na swój wynik. Nie zdziwiłam się więc, kiedy Jarek szybko pomknął do przodu znikając mi z oczu. Noc była tak ciepła, że już po pierwszych kilometrach pot zalewał mi twarz. Nie czułam lekkości, było mi ciężko. Depcząc asfalt pocieszałam się, że na górskich ścieżkach będzie lżej. Podejście na Rachowiec sprowadziło mój optymizm do poziomu szkolnej podłogi. Nie wiedziałam, dlaczego, ale nogi były totalnie sztywne. Jeśli ktoś kątem ucha otarł się o powiedzenie “Noga nie podaje”, to ja miałam właśnie ten objaw biegowej niemocy. Mało tego – nie podawały obie nogi. Analizowałam przebieg ostatnich dni oceniając swoje postępowanie w skali od 1 do 10. Odżywianie -10, nawadnianie- 10, odpoczynek- 5 ( wróciłam do pracy), samopoczucie- 3 ( przez tydzień migreny ) , nastrój- 1 ( nie znoszę upałów). Trzeba popracować nad motywacją . Pozytywne myśli jednak opuszczały mnie jedna po drugiej spadając jak gwiazdy na zakurzone górskie ścieżki. Pijąc pyszny malinowy napój wegański z chia rozważałam słuszność decyzji startu w tak niesprzyjających biegaczom warunkach. Zapowiadało się 36 stopni. Ja bardzo źle znoszę upał. Fakt, że w Andorze było inaczej sprawiły różnice w klimacie i inna wilgotność powietrza. Tutaj już miałam problemy. Totalna niemoc na podejściach, sztywność w kręgosłupie. “A może ja mam kontuzję?”- przerażona zatrzymałam się i zrobiłam kilka skłonów. Kręgosłup pracował, ale mięśnie gorzej. Bolały już na 20 kilometrze. Nigdy jeszcze coś takiego mnie nie spotkało. Na dwudziestym kilometrze zawsze dopiero się rozkręcałam. Jak klasyczna ultraska. Zszokowana stanem swojego ciała przemknęłam obok schroniska na Wielkiej Raczy nawet się nie zatrzymując. Dźwigałam 1,5 litra wody na plecach i dodatkowo bidon z napojem. Ciężar plecaka świadczył o sporym zapasie wody, który powinien był wystarczyć mi do Przegibka. Zbieg był jednym wielkim bólem . Ciało nie chciało współpracować i już. Właśnie dziś postanowiło wziąć sobie wolne od biegania mimo że się uparłam na start. Czy ja się wypalam ? I tak jak gwiazdy tracę moc? Czy mój czas na bieganie już się kończy? A co dalej? Miałam jeszcze tyle planów, nowych tras i kolejnych przygód. Zrobiło mi się smutno.
To tylko część historii, całą możesz przeczytać w mojej książce.