Moje alpejskie wspomnienia z TDS
Jest późne niedzielne popołudnie 26 sierpnia. Siedzę w samochodzie, pędzącym niemiecką autostradą prosto w kierunku jednych z najpiękniejszych gór jakie widziałam. Właśnie tam, w Alpach francuskich, miałam pobiec bieg, o którym nie mogłam przestać myśleć już od pół roku.
Jeszcze raz analizuję moje treningi i ostatnie starty szybko podsumowując: bardzo dobrze przebiegana zima łącznie z tygodniowym obozem w Szklarskiej Porębie, starty w Biegu Rzeźnika i Maratonie Karkonoskim pokazały dobrą formę. I ostatni przed wyjazdem bieg na Wielką Sowę też zakończony sukcesem. Powinno być dobrze. Zerkam na moich towarzyszy ? Radek, który też jest zapisany na TDS siedzi obok i coś sobie nuci, Jasiek ( startuje w CCC) uśmiecha się. Artur(UTMB) – skupiony na drodze-prowadzi , no i Jarek, któremu nie dopisało szczęście w losowaniu do UTMB jedzie z zamiarem treningów w wyższych górkach. Słuchamy muzyki. Humory dopisują…
Les Houches – miejscowość, w której będziemy mieszkać przez tydzień, wita nas ciepłem i słońcem. Podziwiamy cudne widoki na Mont Blanc. Wokół przyjazna atmosfera. Dojechali wreszcie nasi znajomi ? i już cała nasza dziesiątka z uśmiechem rozlokowuje się w dwupoziomowym apartamencie.
Następny dzień – również słoneczny i ciepły. Idziemy na wycieczkę. Każdy swoim tempem podchodzimy od górnej stacji kolejki TMB Mont Lachat. Właśnie stąd zaczynają alpiniści podejście na Mont Blanc. Idziemy z Jarkiem, moim mężem, dość energicznie. Oglądamy się – pozostali trochę z tyłu. Na 3100 robimy sobie piknik – piękna aklimatyzacja. Bieg będzie udany – myślę z uśmiechem.
W środę rano odbieramy pakiety startowe. Robimy to razem, aby dostać taką samą godzinę odjazdu do Courmayeur skąd ma być start. Stoimy w ogromniastej kolejce – ja, Radek i Wojtek ( kolega, który dojechał wcześniej ). Trzymamy plecaki nerwowo myśląc, czy wszystko spakowaliśmy. Podchodzimy do stolików. Ja pierwsza. Poproszono mnie o pokazanie telefonu i kurtki przeciwdeszczowej. Uśmiecham się i wyciągam moją super kurtkę paclite. Nie mają do czego się przyczepić. Kierują mnie dalej. Szybko odbieram pakiet i czekam na Radka i Wojtka.
Dostajemy bilety – odjazd o 5 rano. Humory dopisują. Jeszcze pamiątkowe zdjęcia w koszulkach i mkniemy do Les Houches. Niestety po południu przyszły chmury, zrobiło się chłodno i zaczęło padać. Dostaję dwa smsy od organizatorów z prośbą o zabranie ciepłych rzeczy. Ostrzegają, że temperatura spadnie do minus 5 stopni w nocy. Przepakowuję plecak. Zaczyna się stres.
3.30 w nocy ? nasza trójka ? Ja, Radek i Rafał zajadamy makaron w skupieniu. Czekamy na Wojtka, który ma nas dowieźć do Chamonix. Nerwowo chwytam plecak i lecę do auta. Już wcześniej umówiłam się z Jarkiem, że będę wysyłać wiadomości z każdego punktu. Dla ułatwienia napisałam te wiadomości wcześniej, żeby nie marnować czasu.
5.00 – siedzimy w autobusie. My z Rafałem próbujemy drzemać, łapiąc jeszcze choć małe cząsteczki snu. Radkowi i Wojtkowi buzie się nie zamykają. Cieszę się, że nie jestem sama. Jedziemy tunelem pod Mont Blanc. Po niecałej godzinie jesteśmy w Courmayeur. Szukamy miejsca na schodach tuż przy starcie i czekamy starając się unikać ludzi z ekipy organizatorów, sprawdzających plecaki. Nie chce nam się znów wszystkiego wyciągać i pakować od nowa.
Start. Na szczęście nie pada, choć niebo w chmurach. Przy wielkich brawach mieszkańców i dopingu muzycznym biegniemy uliczkami miasteczka. Atmosfera niesamowita. Staramy się trzymać razem. Niedługo jednak Radek stwierdza,że tempo dla niego jest zbyt szybkie. Od Biegu Rzeźnika walczył z kontuzją. Boi się o kolano. Ja staram się dotrzymać tempa Rafałowi. Wojtek podąża za mną głośno stukając kijkami. Rafał mocno napiera do przodu. Odpuszczam. Nie moje tempo. Mam przecież biec ponad 100 km.
Zaczynamy się wspinać pod górę. Przed nami długie 10-kilometrowe podejście na Col de La Youlaz ( 2661). Ścieżka robi się coraz węższa. Idziemy gęsiego bardzo powoli. Oglądam się – Wojtek tuż za mną. Miły wesoły gaduła. Co jakiś czas robi zdjęcia. Humory nam dopisują. Po około 7 km mamy za sobą pierwszy punkt z napojami. Szybki łyk coli i pędzę dalej, szkoda czasu.
Podchodzimy długim wężem pod górę. O utrzymaniu własnego tempa nie ma mowy – trzeba iść tempem innych, a inni idą twoim tempem. Ciasno – myślę sobie i czuję na twarzy krople deszczu. Schodzę na bok i wyciągnęłam kurtkę. Po chwili też rękawiczki. Podchodzimy wolno, deszcz pada coraz mocniej. Nagle stajemy. Ani kroku do przodu. Spoglądam do góry – utknęłam wraz z innymi w dłuuuuugim korku pod górę. Na wąskiej ścieżce stoi kilkaset osób. Czekamy dobre pół godziny by ruszyć dalej.
Niezły początek – pomyślałam. Leje, wieje, jest mi zimno, mam skostniałe ręce i do tego jeszcze stoję jak w kolejce do supermarketu na jakiejś gigantycznej wyprzedaży. Staram się ruszać palcami, aby trochę je ogrzać. Wreszcie docieram na szczyt. Pan z obsługi (był tylko jeden!) sczytywał numery. Więc ta kolejka też była poniekąd przez niego.
Zaczynam długi kilkunastokilometrowy zbieg. Zbiegam ostrożnie, jest ślisko. Nogi nie trzymają się nawierzchni. Ludzie zjeżdżają na tyłkach po stromym zboczu. Słychać chichot – teraz wam wesoło? myślę – a co będzie dalej?
To tylko część historii, całą możesz przeczytać w mojej książce.