Oddech Aniołów… i mój powrót do Mordoru

Niekórzy pamiętają zapewnie moje zmagania w ubiegłym roku podczas TDS  ? biegu, który tak mnie zaczarował, że wróciłam tam po roku. Ukończyłam wydłużoną 119km  trasę ze świetnym wynikiem. Była inna pogoda, inne wrażenia i inne wspomnienia.
                    Te wspomnienia  dedykuję mojej córce Dominice.

…..Dzień zapowiadał się słoneczny i ciepły. Błękit nieba dodawał optymizmu choć oczy zamykały się, a ciało wolało spoczywać w ciepłym łóżeczku pod kołderką, a nie na zimnym betonie.

Siedziałam na schodach przy zamkniętym budynku szkoły w Courmayeur czekając na start. Minął rok od moich morderczych zmagań z niepogodą i zimnem na alpejskich ścieżkach. Nie jeden by się zniechęcił,  wybrał by jakiś inny bieg, w cieplejszym klimacie, łatwiejszy do pokonania. Ale mnie coś tu przyciągało jak magnez, wołało, zjawiało  się we snach i czekało….aż znowu przyjdę, przyjadę, przybiegnę….

….Ciekawe czy się pokażą? Czy je poczuję tak jak wtedy…?  I kiedy ? I czy w ogóle? Jak ja sobie poradzę?  Pytania bez odpowiedzi zalewały  mnie   niczym fala w czasie przypływu….

Z zadumy wybudził  mnie głos Wojtka: ” Hej, chodźcie tu, otworzyli budynek. Idziemy do środka! Bo wiecie, chodzi o termę. Nie możemy marznąć”. My z Wojtkiem najlepiej wiemy, co to znaczy marznąć. Oboje stoczyliśmy walkę  z zimnem rok temu. Z taką różnicą, że ja wygrałam, a Wojtek pokonany przez hipotermię zszedł na Cormet de Roselend. W tym roku uzbrojony w optymizm, trzynaście jednostek żywieniowych spoczywających w plecaku i dwie jednostki ubraniowe, nie zamierzał się poddawać i miał mocne postanowienie dotrwać do końca  wyścigu.

Tłum biegaczy szybko wypełniał hall. Olo, mój towarzysz popędził w kierunku toalety. Poczułam skurcz w brzuchu i udałam się w tymże  kierunku. Stres cichaczem wkradał się w moje ciało, podświadomie mając zamiar najwyraźniej zagościć tam na  dłużej. “Nie, to już przesada”- myślałam, – “precz!”, nie będę się przejmować wcale. Zrobię to, co mogę, pobiegnę najlepiej jak potrafię. Jestem dobrze przygotowana. Poza pierwszym 36 kilometrowym odcinkiem znałam trasę i wiedziałam, czego się spodziewać. Miałam doświadczenie. Uspokoiłam się trochę…Ostatnie minuty.. Zamieszanie… Jeszcze wspólne zdjęcie  przed startem. Uśmiech zagościł mi na twarzy, gdy usłyszałam  głos Wojtka pouczającego Ola : ” Wiesz, ty się z nią nie ustawiaj. Ja rok temu przez 30km dotrzymałem jej kroku. A potem….wiesz, jak się skończyło”….Usłyszałam  odpowiedź: “Spoko Stary, dam radę”.

Ruszyliśmy…. Promyki słońca oświetlały piękne uliczki włoskiego miasteczka. Setki kibiców wołając dzwonili alpejskimi dzwonkami. Atmosfera cudowna, niezapomniana i wyjątkowa. Każdy czuł się wyróżniony.

Za miasteczkiem  zaczęło się podejście. W ubiegłym roku prowadziło do Col du Yolaz, gdzie utknęliśmy w gigantycznym korku i pomarzliśmy nie na  żarty. W tym roku organizatorzy zmienili trasę omijając ten szczyt . Dołożono kilometrów i wydłużono drogę  przez Włochy. Mieliśmy się wspiąć na Arete Du Mont-Favre ( 2435) i zbiec do Lac Combal, gdzie po 15km  był pierwszy punkt żywieniowy. Zasuwałam pod górę energicznie pracując kijkami. Olo dotrzymywał mi kroku. Do jeziorka dobiegliśmy razem. Punkt był bogato zaopatrzony we włoskie przysmaki. Pyszne  sery, szynki parmeńskie, ciasta, bakalie, owoce. Podawano też rosół. Nie potrzebowałam uzupełniać camelbacka. Ograniczyłam się wiec do kawałka chleba i sera, szybko wypiłam kubek coli i ruszyłam przed siebie. Widoki zapierały dech. Zatrzymaliśmy się na chwilkę, aby zrobić wspólne zdjęcie. Przed nami było podejście na Col Chavannes ( 2603).

01

Trochę w górę, trochę w dół. Podobno zbiegam nie najgorzej. Olo widząc moje  odważne  zbiegi “na łeb na szyję”  trzymał się zdrowego rozsądku i nie pędził na złamanie karku za “szaloną kobietą”. Odległość między nami się zwiększała…..

02

Na szczycie odetchnęłam pełną piersią. Widoki na Alpy na chwilę przytwierdziły mnie do podłoża. Delektowałam się każdym skrawkiem zielonych łąk , skalnych szczytów i i lodowcem na dole. Zaczął się zbieg do Arpettes, skąd czekało mnie podejście do przełęczy Col Du Petit St- Bernard łączącej Włochy z Francją.  Biegłam i czułam jak rosną mi skrzydła. W głowie nieustająco grała piosenka Stachury “Cudownie jest, powietrze jest….” Właśnie tu i teraz było cudownie. Raj na ziemi, plaster na ranę , kompres na zranioną duszę, chwila ukojenia….Cudownie jest…

I wtedy poczułam ich obecność. Jednak przyszły, przyleciały, odnalazły mnie –  Anioły Alpejskie. Bawiły się moimi włosami, łaskotały po policzkach i śmiały się zachęcając do psot. Czułam niesamowity przypływ energii. Coś we mnie wstąpiło. Leciałam jak opętana przed siebie mało nie gubiąc nóg. Dzwoniący telefon kazał mi jednak na chwilkę zwolnić. Jarek zaniepokojony tempem mojego biegu chciał upewnić się, że wiem, co robię. Uspokoiłam go. Wkrótce miało się zacząć podejście, a tam już nie popędzę.

Nagle usłyszałam okrzyk: ” Zobacz, to ta dziewczyna z Polski”. Odwróciłam się i pozdrowiłam dwóch rodaków. Niestety miny mieli niezbyt radosne. Jeden z nich męczył się prawie od startu –  kłopoty żołądkowe.  Poratowałam go znanym wszystkim biegaczom środkiem farmakologicznym skutecznie uniemożliwiającym korzystanie z toalety przez co najmniej trzy doby po spożyciu ( oby zadziałało !) i modląc się o zdrowie mojego układu pokarmowego  pięłam się w górę.

Kiedy dotarłam do przełęczy słońce było wysoko i choć alpejski wietrzyk głaskał włosy i chłodził twarz, temperatura  powietrza zmuszała do częstego sięgania po rurkę camelbaka. Musiałam uzupełnić wodę. Colę piłam litrami czując coraz większe pragnienie. Szybka przekąska i już zbiegałam do Seez. Upał doskwierał coraz bardziej. Mijałam biegaczy w długich spodniach współczując   im   niezmiernie.   Miałam  na  sobie  spodnie  3/4  i  koszulkę z  krótkim  rękawkiem, a mimo to czułam jak pot leje mi się po plecach. Cieszyłam się, że umiem zbiegać. Pomagałam sobie kijkami, co oszczędzało nogi. Miały jeszcze sporo przed sobą. Kręta ścieżka wiła się w dół, a unoszące się kłęby kurzu zatykały nos utrudniając oddychanie.

03

Do Bourg Saint- Maurice wbiegłam przy głośnych owacjach mieszkańców i bębnach lokalnego zespołu muzycznego, który akurat tego dnia na cześć nas, biegaczy wygrywał nadzwyczaj żwawe utwory perkusyjne zagłuszające jakiekolwiek inne dźwięki. Na tym punkcie był możliwy assistance w postaci rodziny, przyjaciół i kibiców, którzy mogli coś podać, zabrać, przebrać, ucałować, pogłaskać i dodać otuchy. Przed startem omawiając support z przyjaciółmi odmówiłam mojej grupie assistance konieczności przyjeżdżania tutaj. Miałam za sobą dopiero 50km, na kolejnym punkcie czekał na mnie przepak, gdzie do dyspozycji był mój worek z rzeczami na noc.  Szkoda , aby się męczyli i nadkładali drogi aż tu, na drugi koniec Alp , gdzie miałam zamiar spędzić parę minut. Po uzupełnieniu wody,  wlaniu w siebie pół litra coli i zjedzeniu kawałka bagietki z rosołem ustawiłam się do wyjścia. Niestety musiałam przejść kontrolę.

Kobieta przy bramce  poprosiła o pokazanie czołówki, kurtki przeciwdeszczowej i telefonu.  Wyciągnęłam wszystko. Zwróciła mi uwagę, że mam tylko jedną czołówkę, a muszą być dwie. Zaczęłam jej tłumaczyć, że drugą mam na przepaku w Cormet de Roselend. Miałam super czas i  bez problemu dotrę  tam do nocy. Poza tym przy czołówce był zapas baterii.  Wredna baba jednak się uwzięła dalej twierdząc, że muszą być dwie. Po jaką cholerę mam targać dwie! Jeszcze się zapocą w tym skwarze i nie będą działać. Kobieta chyba się nie wyspała albo pokłóciła się z partnerem.. Nie wiem skąd w niej było tyle złości. Zawołała ratownika i zaczęła wskazując na mnie  tłumaczyć mu sytuację. Stałam niewzruszona i czekałam.  Ratownik spojrzał na mnie, potem odwrócił się  do “krzykaczki” i kazał nie robić problemu. Machnął, żebym szła do przodu. Dziękuję, Aniołki za pomoc ! Biegłam  nie oglądając się za siebie. Tyle czasu stracone na głupie gadanie…

Zaczęłam najdłuższe podczas całej trasy podejście z Bourg St. Maurice ( 813 m.n.p) na Passeur De Pralognan ( 2567).  Lubię podchodzić. Chwaliłam w myślach  narty biegowe, na których spędziłam każdy zimowy weekend. Dzięki temu mogłam w pełni wykorzystać moje tricepsy i użyć siły rąk wykorzystując kijki i odciążając nogi.

….?Najpierw powoli jak żółw ociężale?…mijam kolejnych sapiących jak parowozy zawodników. Porównywałam się do małej lokomotywy. Model niezbyt nowy, ale w pełni sprawny. Ba, sprawniejszy nawet od niektórych o  10 lat młodszych.  Założyłam sobie, że bez odpoczynku dojdę do Fort De La Platte ( 1997). Pot ściekał mi po twarzy i sklejał oczy. Słońce, o które modlili się wszyscy rok temu teraz jak przekleństwo wisiało nad nami dając odczuć swój żar. Cieszyłam się, że uzupełniłam wodę. Miałam jeszcze colę w bidonie. Piłam naprawdę dużo. Głowa spuszczona, miarowe ruchy, ciągle do przodu ….kurz i pył i niesamowita cisza…. No właśnie gdzie się podziały Anioły? Ucięły sobie drzemkę? Skąd ta cisza?

Podniosłam głowę i zobaczyłam w oddali kamienny mur fortu. Jeszcze jakieś 300 metrów podejścia. Ręce przykleiły się  do kijków.  Mijający mnie chłopak ciężko sapiąc zapytał po angielsku czy na górze jest woda. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że w ubiegły roku nie było, ale woda wtedy lała się z nieba non stop. Może teraz będzie. Podbudowany nadzieją na zbawienny płyn przyśpieszył ostro i wyminął mnie…..

Powoli…jak żółw….ociężale…. jeszcze troszkę…- myśli gotowały się jak w kotle. Nagle poczułam coś dziwnego. Zrobiło mi się ciemno w oczach. Zlana potem nie mogłam zrobić ani kroku dalej. Co jest? Przecież piłam!  Przerwa była konieczna –  i to teraz , natychmiast! Nie czekając na zaproszenie skorzystałam z zielonego dywanu alpejskiej soczystej trawy. I już po chwili przeżuwając baton popijałam go resztkami coli i podziwiałam widoki. Na dole  było miasteczko, które opuściłam  jakiś czas temu. A dookoła bezkres gór. Piękne, majestatyczne, dumne Alpy. One tu rządzą. Słono zapłaci ten, kto nie ma respektu do ich królestwa.

Przerwa na odpoczynek nie trwała długo, a na górze rzeczywiście była beczka z wodą, przy której tłoczyło się sporo biegaczy napełniając bidony. Miałam spory zapas  w camelbacku i zero zaufania do tej wody z beczki. Darowałam więc sobie wodopój. Zatrzymałam się na chwilkę, żeby założyć kurtkę. Nie było mi zimno, ale wiedziałam, że Passeur De Pralognan to nie żarty. Jeszcze miałam w pamięci dreszcze z ubiegłego roku i sine ręce zawodników. Tam wiatr  może  zerwać się w każdej sekundzie i wychłodzić do szpiku kości.

 

 

To tylko część historii, całą możesz przeczytać w mojej książce.