Andorra Ultra Trail – Instynkt Samuraja
“Teren należy oceniać pod względem odległości, łatwości lub trudności przebycia, rozmiaru i bezpieczeństwa”
SUN TZU “Sztuka wojny”
Zobaczyłam góry i strach mnie obleciał. Stojące nade mną olbrzymy wydawały się być dzikie i nieprzystępne. Kamieniste zbocza i skaliste wierzcholki nie zapraszały turystów do miłej przechadzki. Tam miała się stoczyć walka. I bałam się myśleć o jej rezultacie.
Tak powitała nas Andorra, gdzie czwórka śmiałków wybrała sobie rekreację urlopową w postaci biegów ultra. Reszta ekipy, czyli członkowie rodzin, zamierzali korzystać z wakacji czerpiąc zadowolenie z widoków i czystego górskiego powietrza.
Nie wiem czym kierowaliśmy się zapisując się na ten bieg, ale na pewno nie zdrowym rozsądkiem. Instynkt samozachowawczy pozwolił mi jednak w ostatniej chwili wybrać Celestrail o dystansie 83km 5.000 m D+. Takiego wyboru dokonali też Łukasz i Waldek. Jarek natomiast jako najbardziej wprawiony ultras zdecydował się pokonać Ronda dels Cims liczący 170km 13.500mD+. Nie byliśmy nowicjuszami w biegach górskich. Każdy z nas miał kilka na koncie. Każdy poczuł smak potu i ból. Ale to, co przedstawiały sobą Pireneje było czymś zupełnie nieprzewidywalnym i niezbadanym. Czułam się jakbym wylądowała na innej planecie. Strach zakradał się w każdą komórkę mojego ciała i paraliżował zmysły. Jak tu biec kiedy nie ma ścieżek, a kamienne bezdroża zamieniają się w śnieżne zbocza i wodospady. Dobre oznakowania szlaków można spotkać tylko na terenie Parków Narodowych. A poza tym zostaje się sam na sam z dziką nieokiełznaną przyrodą, gdzie ingerencja człowieka jest znikoma, a czasem żadna. Jaką drogę wybrać? Jak przetrwać? Pytania nawarstwiały się w głowie zmuszając do myślenia. Czekałam na trening, który miał odsłonić prawdziwe pole bitwy.
Trening na trasie biegu w górach, gdzie bez dobrej mapy ( a takowej nie mieliśmy) mógł sprawiać ogromne trudności. Niełatwo poruszać się w nieznanym terenie bez szlaków i ścieżek. Postanowiliśmy więc opracować trasę na około 3 godziny górskiego biegania w ramach aklimatyzacji. Wybraliśmy się na najwyższy szczyt Andory Pic Alt de la Coma Pedrosa ( 2942 m). Podejście zaczęliśmy z Arinsal w kierunku schroniska Comapedrosa. Humory dopisywały. Wąską ścieżką sprawnie podchodziliśmy pokonując kolejne odcinki szlaku. Schronisko wyglądało na opustoszałe, choć okna były otwarte. Tu miał być punkt odżywczy na trasie biegu. Kilka pamiątkowych zdjęć i już pędziliśmy w kierunku naszego celu. Podejście na szczyt mimo skal i kamieni nie było trudne. Niepokój ogarnął mnie dopiero na szczycie. Przypomniały mi się słowa himalaistów: “Górę możesz uważać za zdobytą dopiero wtedy, gdy z niej zejdziesz”. Moja propozycja była schodzić trasą, którą już znamy. Jednak chłopaki woleli wrócić inaczej. Miało nam to skrócić dystans i przyśpieszyć powrót. Znaleźliśmy słabo widoczne oznakowanie na kamieniu i zaczęliśmy schodzić. Łukasz z Waldkiem szybciej, bardziej wzdłuż zbocza góry, my z Jarkiem lekko w dół. Zero ścieżki. Pod nogami drobne kamienie ze żwirem. Żadnej stabilizacji. Zjeżdżałam w dół podpierając się kijkami. Zejście dodatkowo utrudniały płaty zmrożonego śniegu. To, co było potem zapamiętałam w trzech obrazach.
1. Błądzenie w poszukiwaniu właściwej drogi powrotnej.
2.Waldek zjeżdżający po śnieżnym zboczu prosto do jeziora.
3.Szalony zbieg w ulewie do Arinsal.
Na parkingu stojąc w strugach deszczu zalewającym góry spojrzeliśmy na siebie i mieliśmy na ustach jedno słowo- Masakra.
“Walcz zbiegając ze wzgórza, a nie wspinając się na nie”
SUN TZU “Sztuka wojny”
Był piątkowy wieczór. Siedziałam w zadumie wpatrując się w numer startowy. Przed oczami miałam zmęczoną twarz Jarka, którego powitaliśmy na punkcie. Chciał zejść po 30 km biegu! Wyglądał jakby uszło z niego powietrze. Czy ja też tak będę wyglądać? Czy może jeszcze gorzej. Kolejna wiadomość nie napawała optymizmem – Oskar zszedł z trasy Ronda dels Cims. Zakończył walkę z górami i upałem. Jarek dzięki nam pokonawszy kryzys walczył dalej. Wiedziałam, że teraz już się nie zatrzyma. Czytałam ostatnie wpisy przyjaciół. Wszyscy obiecali trzymać kciuki, śledzić bieg on-line, życzyli powodzenia. I nagle rzucił mi się w oczy jeden nietypowy wpis od kolegi Włóczykija. Nazwał mnie Kobietą Samurajem. A Samuraj walczy do końca. Nawet bez głowy. I nie wiem czemu ten właśnie wpis pomógł mi obrać strategię. Ułożyłam sobie motto: Biegnij cały czas, dopóki możesz biec. Wyłącz myślenie. Kieruj się instynktem przetrwania. Instynktem Samuraja. Celem dla mnie było ukończenie Celestrail. Bez zakładania wyniku. Nie znałam trasy, ale poznałam góry. Prognozy nie były przyjazne dla biegaczy. Zapowiadał się upał. Spakowałam osobno kilka rzeczy, które wymagał organizator, lecz nie zamierzałam ich używać. Mały pakiecik, a jednak na dłuższym dystansie każdy gram w plecaku przeszkadza. Ponieważ początek trasy prowadził przez La Cortinada , miejscowość w której mieszkaliśmy, umówiłam się z córką, aby czekała na mostku. Po kontroli w strefie startu zamierzałam wyciągnąć pakunek i zostawić po drodze Dominice.
Andorczycy uwielbiają fajerwerki. W przeddzień biegu ogromne kolejki ustawiały się do budki z petardami aby uczcić Święto Jana. Strzelali wszyscy- od małych dzieci do starszych pań mających uciechę z głośnej zabawy. Nie zabrakło ogni i na starcie Celestrail. W dźwiękach nieznanej mi piosenki operowej i w aurze kolorowych fajerwerków wystartowaliśmy biegnąc z Ordino w kierunku czekających na nas czarnych szczytów Pirenejów. Łukasz od razu ustawił się bliżej linii startu, a Waldka szybko zgubiłam w tłumie. Zgodnie ze swoim zwyczajem zaczęłam spokojnie. Zawsze długo się rozkręcam. Najczęściej potrzebuję około 15 km aby poczuć komfort i zacząć napierać. Patrzyłam na migające przede mną czerwone ogniki. Każdy startujący zawodnik miał obowiązek mieć z tyłu czerwone migające światełko. W nocy patrząc od tyłu wyglądaliśmy jak długi czerwony świecący wąż wijący się pod górę. Dosłownie w pocie czoła podchodziłam na Coma Aubosa. Mimo nocy temperatura sięgała 19 stopni. Zerkałam co jakiś czas na zegarek sprawdzając wysokość. Czy to jest możliwe, aby w nocy w górach na wysokości 2400m było tak ciepło, że koszulkę można było wykręcać, a mokre włosy kleiły się do czoła? Tempo jednak miałam dobre i kiedy utknęłam w korku do odczytu chipa na punkcie Pla Estany wezbrała we mnie złość. Nie zamierzałam schładzać mięśni stojąc w okropnej kolejce. Przypomniała mi się smutna sytuacja z pierwszego TDS, kiedy kilkaset osób w deszczu i niepogodzie utknęło na podejściu na jeden z pierwszych szczytów. Na szczęście tu oczekujących było mniej, co jednak sprawiło, że drogocenny czas uciekał. Miałam jeszcze wodę w camelbacku. Chwyciłam do ręki tylko małą babeczkę i przeżuwając w biegu sunęłam dalej. Wodę zamierzałam uzupełnić na Comapedrosa do którego dzieliło mnie 5 km podejścia. W schronisku Comapedrosa schodziły się trasy trzech biegów – Ronda del Cims, Celestrail i Mitic (112km 9.700m D +). W panującym tam tłoku ponownie zrezygnowałam z napełniania camelbacka. Poprosiłam jedynie o trochę coli do bidonu. Nie umiałam się oprzeć pysznym melonom i soczystym pomarańczom. Przeżuwając owoce zaczęłam podchodzić na Portella Sanfons. Obliczyłam własne tempo i z przyjemnością stwierdziłam, że około 7 rano powinnam dotrzeć do kolejnego punktu na Botella.
To tylko część historii, całą możesz przeczytać w mojej książce.