Support poszukiwany!

Jak zostać Cieniem

albo

Dobry support potrafi wszystko

” Uwaga! Ekipa startująca w ponad 200 km biegu poszukuje supportu. Mile widziany własny samochód wysokiej klasy ( musi sobie poradzić na górskich drogach), termosy do przewożenia żywności, adaptacja do trudnych warunków atmosferycznych, zdolność czuwania bez snu przez kilka dni oraz odporność na stres. CV wraz ze zdjęciem prosimy wysyłać na priv”

Otworzyłam oczy i ucieszyłam się, że powyższe ogłoszenie było tylko snem.

Sen – widmo prześladował mnie przez całą podróż do Andory. Nie zdziwię się, kiedy niebawem takie teksty ukażą się na portalach społecznościowych. Każdy ultras dobrze wie, że sukces startowy szczególnie bardzo długich, nawet kilkudniowych biegów, zależy w dużej mierze od ekipy wspomagająco-dopingującej. Nie każdy jednak zdaje sobie sprawę, jak trudne jest to zadanie. Najczęściej mieszkanie lub pokój zamienia się wtedy jednocześnie w centrum dowodzenia, a organizacja supportu wymaga niezłej logistyki. Osoba supportująca musi prowadzić samochód jak zawodowy kierowca wyścigów górskich, gotować na poziomie Master Chef, znać się na mapach i nawigacji, być psychoterapeutą i bez chemicznych wspomagaczy aktywnie działać przez kilka dni i nocy. Jednym słowem musi być cieniem zawodnika podążając za nim, jeśli nie fizycznie to mentalnie, od początku do końca wyścigu. Nie ukrywam, że jest to zadanie nie mniej stresujące, niż sam start w zawodach. Oglądając przez okno piękne góry, planowałam pierwsze kroki do zorganizowania najlepszego na świecie supportu dla ekipy Beer runners.

Beer runners.

Jarek zaparkował samochód i z uśmiechem spojrzał na Pireneje. W odróżnieniu od Elka doskonale wiedział, czego się po nich spodziewać. Dwukrotnie ukończył Ronda dels Cims ( 170 km 13.500 m D+) w ramach Andorra Ultra Trail. Nie bał się wyzwania, choć z dużą rozwagą pochodził do wyścigu. Mieli się zmierzyć z górami podczas tegorocznej Euforii (233 km, 20.000m D+). W biegu startuje się parami i lepszego partnera niż Elek trudno było by znaleźć. Mieli za sobą ubiegłoroczny PTL (Petite Trotte à Léon) o dystansie 300 km w Alpach w ramach UTMB ( festiwal biegów górskich wokół masywu Mont- Blanc). Czuli się dobrze w swoim towarzystwie. Każdy do Euforii biegał według swojego planu, robiąc akcenty na treningi po górach. Oboje mieszkają w Opolu. Każdy górski trening wymagał więc wyjazdu. Przygotowanie się do zawodów było zadaniem dość trudnym, ponieważ w Polsce nie ma gór o tak wysokim stopniu trudności, jesli chodzi o teren i przewyższenia, jak w Pirenejach. Tym bardziej, że trasa Euforii to żadne ścieżki biegowe i szlaki turystyczne. To bezdroża, wspinaczka, balansowanie na grani, niebezpieczne odcinki po skałach. Trasa nie jest oznaczona. Trzeba poruszać się zgodnie z trackiem, umieszczonym na stronie biegu. Zawodnicy otrzymują nadajniki gps, dzięki którym można śledzić ich wędrówkę po górach. Podczas tegorocznej edycji na 233 kilometrowej trasie były tylko cztery punkty z jedzeniem i piciem od organizatora. Resztę trzeba było nieść ze sobą lub liczyć na niezawodny support. Pomoc supportu była dozwolona na punktach kontrolnych. Jarek nigdy nie miał wygórowanych wymagań co do posiłków. Wiedział jednak, że takiego dystansu nie robi się na żelach. Trzeba jeść pełnowartościowe posiłki i dobrze się nawadniać. Jeśli chodzi o napoje orzeźwiające, to chłopaki szczególnie cenią sobie smak dobrego piwa. Wiadomo, że w niewielkich ilościach sprawdza się doskonale w roli izotonika. Stąd też nazwa teamu.

Beer support team.

Po zameldowaniu się w apartamencie przyszedł czas na zakupy. Największe markety i przystępne ceny są w stolicy Andory. Ponieważ całe państewko nie jest duże, warto wybrać się raz czy dwa na duże zakupy i mieć z tym spokój do końca pobytu. Andora – stolica księstwa Andory powitała nas upalnym powietrzem i tłumem turystów. Jeśli w górach można odpocząć od ludzi i czasem przez kilka dni nikogo nie spotkać na trasie, to tutaj, w centrum miasta było dokładnie odwrotnie. Kolorowe sklepy z wielkim asortymentem bezcłowych towarów zachęcały do zakupu. Aby oszczędzić czas na bezmyślne łażenie między regałami, już wcześniej zapobiegawczo zrobiliśmy listę. Nasz supportteam w składzie: ja, Kasia i Waldek sprawnie krążył więc sklepowymi alejkami wkładając kolejne produkty do kosza. Jarek, wcześniej umówiony z Elkiem, poszedł mu na spotkanie.

Dwukrotnie korzystając z linii lotniczych podczas podróży do Andory, my tym razem postanowiliśmy jechać samochodem. Podróż z noclegiem po drodze we Francji minęła nam bardzo dobrze. Zaletą było posiadanie własnego środka transportu na miejscu, gdzie bez auta support nie miałby sensu. Elek ze swoją dziewczyną Kingą wybrali opcję lotniczą do Barcelony i stamtąd autobusem do Andory. Po jednej nocy w stolicznym hotelu zamierzali jechać dalej do Ordino, gdzie mieściła się strefa startu-mety i rozbić namiot na campingu.

Po powrocie z zakupów omówiliśmy wszystkie szczegóły ewentualnego dojazdu do naszego biegowego teamu. Jarek pokazał nam strategiczne punkty i określił orientacyjny czas dotarcia do nich. Start Euforii był w środę rano. My mogliśmy za nimi jździć do piątku, gdyż w sobotę startowaliśmy w maratonie. Ostatecznie po wspólnym treningu, podczas którego Elek zgubił telefon i minęło sporo czasu, zanim odzyskał zgubę, zrobiło się późno. Zapadła decyzja, aby na tę jedną noc zostali u nas. A nazajutrz mieliśmy wyruszyć wszyscy do Ordino na odprawę Euforii i po odbiór pakietów startowych.

Dzień odprawy.

Ze względu na to, że było nas sześcioro, Kinga pojechała autobusem. Reszta wpakowała się do samochodu i pędzliśmy do Ordino, które z cichego miałego miasteczka na kilka dni zamieniło się w centrum dla biegaczy. Rozważając opcję noclegu celowo odrzuciliśmy Ordino, mimo wygodnej strefy startu i mety. Wybór miejsca pobytu, tak jak podczas poprzedniej wyprawy do Andory padł na Soldeu. Mekka narciarzy w sezonie zimowym, położona na ponad 1700 metrów nad poziomem morza, gwarantowała spokój i ciszę w letnie dni. Zalętą tego miejsca były też ciekawe dolinki w okolicy, doskonałe na wycieczki biegowe.

Jarek wysiadł w Ordino przy strefie startu i poszedł na odprawę Euforii w języku hiszpańskim i angielskim. Elka miałam zawieźć na camping i potem na kolejną odprawę. Tym razem po francusku. Odprawa była konieczna do odebrania pakietu startowego. Po skończonej odprawie każdy zawodnik dostawał opaskę, z którą potem mógł udać się po pakiet.

W recepcji campingu Elek otrzymał informację, że bez uprzedniej rezerwacji mogą tam zostać tylko na jedną noc. Stres przedstartowy połączył się ze stresem o brak noclegu dla Kingi. Ostatecznie stwierdiliśmy, że nie ma co się martwić na zapas, tylko skupić się na starcie, do którego dzieliła ich tylko jedna noc, a trzeba było jeszcze spakować plecaki. Postanowiliśmy pomóc Elkowi w rozbiciu namiotu i wspólnie poczekać na Kingę. Upał nie oszczędzał. Kątem oka zazdrośnie obserwując ludzi, pływających w położonym na terenie campingu basenie, szliśmy jak na skazanie, obładowani rzeczami naszych przyjaciół. Każdy niósł jakiś pakunek lub plecak. Do tego torby z zakupami i prowiantem na kilka dni. Na dużej polanie rozejrzeliśmy się, szukając najlepszego miejsca pod namiot. Polana była prawie pusta, więc tym bardziej nie rozumieliśmy odmownej decyzji recepcjonistki co do dłuższego pobytu dwóch osób. Mieli mały namiot, który nie zajmował wiele miejsca. Poza tym żadnego środka transportu.

Po wejściu na dużą polanę, zwróciliśmy uwagę na dużą grupę dorosłych z dziećmi, która siedziała przy stolikach nieopodal rozbitych przez nich namiotów. Nie spuszczali z nas wzroku. Mówili coś do siebie po francusku. Po wybraniu odpowiedniego miejsca zaczęliśmy rozbijać namiot. Malutki namiocik stał już po kilku minutach. Francuska grupa patrzyła na nas z rosnącym zainteresowaniem. Niewątpliwie interesował ich fakt, jak dwie kobiety i dwoje mężczyzn zmieszczą się w tak małym namiocie. Poza tym zostawała jeszcze niezła kupka rzeczy na trawie łącznie z zakupami. Ktoś przypadkiem się o nie potknął i po trawie potoczyły się brzoskwinie, pomidory i słoik z sosem. Wyglądaliśmy jak w centrum apokalipsy. Francuska grupa miała ubaw lepszy, niż oglądając kino akcji. W międzyczasie dotarła Kinga, więc piąta osoba do wspólnego noclegu nie mieściła się w ich wyobraźni. Niektórzy nawet wstali z krzesełek, żeby lepiej nas widzieć. Niestety zakończenie przybrało szybki obrót i najwyraźniej zawiodło ich oczekiwania. Czas naglił, więc Elek wrzucił wszystko jak leci do namiotu i pojechaliśmy na odprawę.

godzin Po odebraniu pakietów szybko wróciliśmy do mieszkania, aby załapać się na kilka błogiego snu. Dosłownie padaliśmy z nóg.

Czas start!

W środę 4 lipca dokładnie o 7.00 ruszyli na trasę zawodnicy tegorocznej Euforii, a w ich składzie nasz team Beer runners. Całą naszą supportującą ekipą łącznie z Kingą, której szczęsliwie udało się załatwić dłuższy pobyt na campingu, pożegnaliśmy głośno Jarka i Elka. Pierwszego dnia trasa prowadziła między innymi przy schronisku Sorteny. Mieścił się tam punkt odżywczy dla maratonu, który już raz mieliśmy z Waldkiem okazję zaliczyć, wiec teren był nam dobrze znany. Postanowiliśmy więc podjechać na miejsce i zrobić sobie mały trening częściowo trasą maratonu, a w drodze powrotnej zatrzymać się przy schronisku i pokibicować zawodnikom. Trasa biegu co roku prowadzi ścieżkami rezerwatu przyrody

Parc natural de la vall de Sorteny. Rośnie tutaj ponad siedemset gatunków kwiatów.

Ranek był ciepły, co zapowiadało upał w ciągu dnia. Nie była to wymarzona aura dla biegaczy. Wspinając się wąską ścieżką pod górę, podziwiałam znajome krajobrazy, dywan kwiatów przeplatany czystym strumieniem. Po kilku kilometrach wybiegliśmy na dużą łąkę. Od razu zauważyliśmy grupę osób, siedzących na kamieniach. Ubrani na biegowo z bidonami w ręku najwyraźniej na kogoś czekali. Czerwone chorągiewki na ścieżce utwierdziły nas w przekonaniu, że tędy prowadzi trasa Euforii. Organizatorzy w ostatniej chwili zmienili przebieg trasy, zamieniając bardzo niebezpieczny odcinek z osuwającymi się kamieniami na ten bardziej bezpieczny. Został oznakowany dla pewności, gdyby ktoś nie miał aktualnych zmian na tracku. Za chwilę pojawili się pierwsi zawodnicy. Ekipa na kamieniu szybko się podniosła.

” Los primeros?”1 – zapytałam. ” Si”2– usłyszałam w odpowiedzi. Uśmiechnięci zawodnicy szybko się napili i zaczęli podchodzić na szczyt. My natomiast znaleźliśmy odpowiedni do obserwacji trasy głaz i siędząc na nim wypatrywaliśmy naszych chłopaków. Wiedzieli, że będziemy przy schronisku, natomiast w tym miejscu zupełnie się nas nie spodziewali. Po paru godzinach oczekiwania zaczął nam doskwierać głód. Zatęskniliśmy za kanapkami, które zostały w samochodzie. Nie zakładając długiego treningu, wzięliśmy tylko wodę. Nareszcie zobaczyliśmy znajome twarze. Jakież było zdziwienie chłopaków, gdy na jednym z głazów ujrzeli nie kogo innego, tylko swój własny support. “Tu was jeszcze nie było?!”- krzyczeli z uśmiechem. Zauważyłam, jak szybko zmęczone twarze dostają energii na sam kontakt z osobami bliskimi. Nie trzeba było mieć nic. Wystarczyło tylko być. Pamiątkowe zdjęcie i już napierali do przodu. Mieliśmy co najmniej trzy godziny, aż dotrą do Sorteny. Głodni zbiegaliśmy do auta ile sił w nogach. Niestety nie mieliśmy zbyt dużych zapasów żywnościowych. Kilka kanapek zakupionych w piekarni w Ordino tuż po starcie Euforii i parę bananów. Zjadłam niewiele, gdyż nie wiedziałam, jak długo przyjdzie nam czekać. Wolałam zostawić zapas na potem. Góry są nieprzewidywalne. Poza tym temperatura rosła z każdą minutą. Upał doskwierał każdemu, a co dopiero zmęczonym zawodnikom.

Przy schronisku było gwarno. Ekipy supportujące zrobiły sobie mini bazy na kamieniach trzymając w pogotowiu napoje, owoce i przekąski. Najgorsze jest zawsze czekanie. Długie godziny wpatrywania się pod górę, obserwując zbiegających ze szczytu zawodników. Kiedy nie zna się trasy i i nie ma kontaktu z zawodnikami, oczekiwanie jest jeszcze bardziej dokuczliwe. Oparłam plecak z wodą i kanapkami o ściane schroniska, dbając, by był w cieniu, i usiadłam na kamieniu. Po jakimś czasie zesztywniałe mięsnie zaczęły upominać się o ruch. Rozpoznawaliśmy twarze zbiegających zawodników, szacując, jak daleko nasi byli za nimi na poprzednim odcinku. Czuliśmy zmęczenie, mimo, że nasz poranny trening liczył zaledwie 12 km. Czekanie w pełnym słońcu wykończyło nas nie mniej, niż tych co biegli od rana.

Nareszcie pojawił się Beer runners team. Nie wyglądali najlepiej. Elek miał problem z przyswajaniem pokarmów i gdyby nie Kinga, która dotarła inną trasą i z drugiej strony góry poratowała go bananem, było by nieciekawie. Jarek uśmiechał się, chcąc pokazać, że nie jest tak źle, ale nie dało się ukryć, że oboje przeżywali kryzys. Wygłodniali zagryzali kanapaki popijając kupionym przez nas w schronisku zimnym piwem. W duchu cieszyłam się, że nie zjadłam tych kanapek. Oni dotrą do pierwszego punktu dopiero wieczorem, więc potrzebowali energii. Zapas słodkich przekąsek w plecaku Jarka był prawie nietknięty. Nie wchodzil mu cukier. Na dodatek położyła ich wysokość. Oboje nie mieli odpowiedniej aklimatyzacji. “Jutro będzie lepszy dzień”- powiedziałam im na pożegnanie. Zbiegając do auta, widzieliśmy ich jeszcze przez moment na grzbiecie. Pomachali nam szybko i zniknęli na podejściu.

Beer runners.

Jarek otarł pot z czoła i spojrzał pod górę. Niekończące się podejście dawało się we znaki. Wysokość dokuczała coraz bardziej. Uważał, że przygotowali się do tej wyprawy na tyle dobrze, na ile pozwalały warunki w Polsce. Przede wszystkim wypady na Kopę Biskupią dały dużo. Treningi 3x Kopa wzmocniły mięśnie na tyle, że o to się nie martwił. Wybiegane kilometry mieli za sobą i on i Elek. Jedyne, czego zabrakło, to wypadu w wyższe góry. Niestety, pracując na co dzień, cieżko wykroić czas na takie wyjazdy. O przygotowanie mentalne się nie martwił. Mieli z Elkiem wspólne starty. Oboje byli zdeterminowani, uparci i wytrwali by ukończyć ten wyścig. Kątem oka spoglądał na Elka. Najwyraźniej coś było nie tak, ponieważ nie tolerował dobrze jedzenia. Upał wykańczał każdego. Dużo pozytywnej energii dostali od swojego supportu, czekającego na nich w miejscu, gdzie zupełnie się tego nie spodziewali. Resztkami tej energii pokonywali teraz kolejny odcinek. Ustalając strategię przed startem, nie planowali spać pierwszej nocy. Chcieli jak najszybciej mieć za sobą najwyższy szczyt Andory Pic de Coma Pedrosa ( 2942 m n.p.m.). Teraz oboje czuli, że będą musieli zweryfikować plany i odpocząć nieco dłużej na pierwszym punkcie odzywczym Coma d’Arcalís po 50 km.

Beer support team.

Głodni, zmęczeni i spaleni słońcem dotarliśmy wieczorem do apartamentu. Sącząc zimne piwo nikt nie miał siły nawet by odgrzać przygotowany w poprzednim dniu obiad. “Jak tak dalej pójdzie, to cieńko widzę nasz maraton”- pomyślałam. Wreszcie Kasia zlitowała się nad nami i zaczęła krzątać się przy piecu odgrzewając posiłek. My z Waldkiem zajęliśmy strategiczny punkt przy laptopie śledząc naszych dzielnych zawodników. Dotarli do pierwszej bazy w Coma d’Arcalís (50 km) i się tam zatrzymali. Wiedzieliśmy, że będą spać parę godzin. Na chwilę obecną było to najbardziej rozsądne posunięcie.

Następnego dnia mieliśmy w planie dowieźć im posiłek na kolejny ustalony punkt. Jarek przed startem omawiał szczegóły z Waldkiem. Pamiętałam dobrze wymienioną kilkakrotnie nazwę schroniska Coll de la Botella. Schronisko było nam z Waldkiem znane, gdyż tamtędy przebiega trasa Celestrail, którą pokonaliśmy trzy lata wstecz.

Śledzenie naszych śpiących zawodników nie miało sensu, więc po kolacji mieliśmy zamiar sami porządnie się wyspać. Nagle przyszła wiadomość od znajomych z Opola. Sympatyczne małżeństwo w składzie Gosi i Rafała własnie dotarło do La Massana. Mieli startować w maratonie. Byli po raz pierwszy w Andorze, więc zapytali o nasze plany na kolejny dzień. Powiedzieliśmy, że supportujemy chłopaków i jedziemy na trasę biegu. Ponieważ mieliśmy dwa wolne miejsca, wyrazili chęć zabrać się z nami.

Andora jest krajem nie należącym do UE, dlatego taryfa opłat telefonicznych jest tutaj inna. Wysokie opłaty wykluczały długie rozmowy. Komunikacja między nami odbywała się głównie za pomocą wi–fi, które nie wszędzie miało dobry zasięg. Określiliśmy więc z Gosią i Rafałem godzinę spotkania w Ordino, w celu zabrania ich z nami na punkt. Gorzej było z miejscem, gdyż oni nigdy nie byli w dobrze znanym nam miasteczku. Wpadliśmy na pomysł, że najbardziej charkterystyczne miejscie w Ordino to rondo tuż przy wjeździe od La Massana. Ronda w Andorze są na porządku dziennym, ale to było charakterystyczne, ponieważ stała na nim rzeźba. Niestety nie umieliśmy sobie przypomnieć, jakie przedstawiała zwierzątko. Zmęczeni, senni i słabo myślący po całym ciężkim dniu, w końcu jednogłośnie stwierdziliśmy, że to miś. Gosia z Rafałem mieli spokojnie czekać na nas przy rondzie z misiem. Nie pamiętam, kiedy zasnęłam tego wieczora. Śniły mi się niedźwiedzie różnej maści harcujące w górach i zaczepiające biegaczy.

Rondo Teddy Bear.

Następnego dnia obudziłam się wcześnie. Najpierw sprawdziłam, gdzie są Beerrunnersi. Upewniwszy się, że idą do przodu, zabrałam się za gotowanie. Za jakiś czas pakowałam już do torby gulasz warzywny z cieciorką (https://maratonzdrowia.pl/gulasz-warzywny-z-cieciorka/), placuszki z gruszką (https://maratonzdrowia.pl/sniadanie-ultrasa-placuszki-z-owocami/), kotleciki mielone ( tradycyjne, ale bez panierki), ziemniaki gotowane w mundurkach, pomidory, wodę kokosową ( o zaletach wody przeczytasz tutaj https://maratonzdrowia.pl/wygrac-z-upalem-najlepszy-izotonik/ , sok pomarańczowy, schłodzone puszki z piwem niskoprocentowym i bezalkoholowym. Poza tym pokrojone w kawałki owoce: arbuz, melon i banany.

Cały prowiant zapakowaliśmy do auta i w dobrych nastrojach ruszyliśmy do Ordino. Odkąd Jarek z Elkiem byli na trasie, mi przypadła rola kierowcy. Waldek przeglądał mapy w telefonie, aby dokładnie poprowadzić nas do z Ordino do Coll de la Botella. Wjeżdżając do Ordino wprost na umówione rondo wszyscy w jeden głos zaklęliśmy: ” O kur…czątko przecież to jest krowa!”. Oczywiście Gosi z Rafałem przy nim nie było, czego należało się spodziewać. Szukając miejsca na parkingu, głośno stwierdziłam, że znając Gośkę, zaraz zacznie zaczepiać mieszkańców, pytając gdzie w pobliżu jest rondo z misiem. O ile mnie pamięć nie myli, najbliższe było w La Cortinada – miejscowoći tuż za Ordino. Mieszkaliśmy tam podczas naszej pierwszej wizyty w Andorze. Obawiając się, że trzeba będzie szukać naszą zgubę objeżdżając wszystkie okoliczne ronda, poszliśmy w kierunku strefy startu, w nadziei, że gdzieś tam czekają jednak na nas. Donośny głos Rafała nie można było pomylić z żadnym innym. Obudził by nawet pacjenta w śpiączce. ” Bareja!”- krzyczał zauważywszy, że idziemy w ich stronę.” Istny Bareja! Żeby pomylić krowę z misiem! To ile wy musieliście wczoraj wypić!” Gosia zobaczywszy nas odetchnęła z ulgą. Tak jak przypuszczaliśmy, niestrudzenie pytała kolejne osoby w różnych znanych jej językach o lokalizację ronda z misiem. Dla ułatwienia po prostu rondo Teddy Bear. Zdziwieni przechodnie omijali ją szerokim łukiem, nie przypominjąc sobie istnienia w Ordino owego ronda. W końcu ruszyliśmy w dalszą podróż, skazani na głośne rozważania Rafała, dotyczące braku spostrzegawczości i zdolności zapamiętywania u niektórych osób. Na szczęście przenikliwie domyślił się, że chodziło o to nieszczęsne rondo z krową. Inaczej zasuwali by do la Cortinada, a my za nimi. Swoja drogą rzeczywiście musieliśmy mieć chwilowe zaćmienie umysłu, żeby po tylu wizytach w Ordino nie pamiętać o szczegółach wyeksponowanych tam rzeźb.

Piknik pod wiszącą skałą.

Dojeżdżając do schroniska zauważyliśmy czekające w pełnej gotowości ekipy supportujące biegaczy. Zaparkowałam samochód i spojrzałam na zegarek. Według moich obliczeń mieliśmy jeszcze sporo czasu. Przy schronisku była ekipa telewizyjna. Nasz znajomy zawodnik z Polski udzielał właśnie wywiadu. Poczekaliśmy aż skończy, by dowiedzieć się, że kontynuuje bieg z inną ekipą, gdzyż jego partner rozchorował się i zszedł z trasy. Po chwili udało mi się złapać wi–fi i zobaczyłam, gdzie są nasi beerrunnersi. Żeby oszczędzić sobie nudne czekanie, postanowiliśmy pójść im na przeciw zgodnie z oznakowaniem. Co prawda, podejrzewałam, że oznakowanie dotyczy raczej Celestrail, który dopiero miał wystartować, ale widząc, że również zawodnicy Euforii podchodzą tą trasą, wnioskowaliśmy, że akurat ten mały odcinek był wspólny. Tym bardziej, że biegli od Portella Sanfons – szczytu, z którego zbiegaliśmy z Waldkiem podczas Celestrail. Wspomnienia pięknego biegu wróciły na chwilę, i łezka mi się w oku zakręciła z żalu, że to nie ja jestem po drugiej strony góry. A więc zwarci i gotowi, pełni optymizmu schodziliśmy zgodnie z trasą, głośno dopingując napotkanych zawodników. Wyglądali na mega zmęczonych. Doszliśmy do drogi, od której zaczynało się dość długie podejście w kierunku Portella Sanfons. Oznajmiłam, że dalej nie idę, chcąc być w gotowości, gdyby trzeba było biec po coś do auta. Waldek zdecydowany powitać chłopaków, ruszył do przodu. Reszta zawróciła i zaczęła się wspinać w stronę schroniska. Po chwili jednak Rafał stwierdził, że nie będzie czekał z nami przy schronisku, tylko pójdzie za Waldkiem. I tak Waldek i Rafał, każdy osobno, wspinali się w stronę Portella Sanfons, a ja z Kasią i Gosią dokładnie odwrotnie do Coll de la Botella. Po chwili dostałam sms od Jarka, że zbliżają się do nas. Chcąc zrobić im niespodziankę, przygotowałyśmy piknik. Na rozłożonym kocu znalazł się przygotowany wcześniej prowiant. Pozostało tylko czekać. Po jakimś czasie Gosia opuściła strefę pikniku idąc w stronę oznakowanej trasy. Może chciała lepiej widzieć nadchodzących z dołu zawodników, a może po prostu się przejść. Usłyszałam dzwoniący w kieszeni telefon. Zaniepokojona odebrałam połączenie. Jarek mocno zdenerwowany pytał, gdzie jesteśmy, skoro nie ma nas na przełęczy. Zamurowało mnie. Spokojnie zaczęłam tłumaczyć, że czekamy przy Coll de la Botella, tak, jak wcześniej się umówiliśmy. Stwierdził, że musieliśmy się nie zrozumieć, ponieważ w tej chwili liczyli na naszą pomoc na przełęczy, a do schroniska mają jeszcze parę godzin marszu i jeden szczyt po drodze. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Nagle usłyszałam w słuchawce Waldka. Prosił, abym jak najszybciej wsiadła do auta i jechała pod górę, aż droga się skończy. Modląc się, by zaczekali, zwinęłam szybko koc i powiedziałam Kasi, że musimy natychmiast ruszać. Pobiegłam włożyć wszystko do auta, a Kasia rozglądała się za Gosią. Niestety nigdzie nie było jej widać. ” Dobra, zadzwonimy zaraz do niej”- odparłam ruszając z piskiem opon. Wąska, kręta droga ostro wiła się w górę. Widok połamanych barierek mroził krew w żyłach. Starając się nie patrzeć na otaczającą nas przestrzeń bezkresu gór, zasuwałam czym prędzej pod górę, w międzyczasie podając Kasi telefon, by dzwoniła do Gosi. Kasia nie wiedząc, czy nie powinna w tej chwili bardziej modlić się o życie i odmawiać zdrowaśki, trzęsącymi się rękoma próbowała wybrać numer. “Bez okularów nic nie widzę”- stwierdziła drżącym głosem i odłożyła telefon. Wjechałam na przełęcz niczym rakieta i widząc Jarka, Elka i Waldka zatrzymałam samochód. Zdeterminowani opowiedzieli, jak przeżyli załamanie, kiedy nie zobaczyli na parkingu naszego czerwonego samochodu. Głodni i zmarznięci liczyli na ciepły posiłek, wiedząc że specjalnie dla nich przywieziemy wałówkę. Nie wdając się w dyskusję, zawinęłyśmy ich w koce, i szczęsliwi, przeżuwając ciepły obiadek, opowiadali o ślicznych widokach na trasie.

Tymczasem Rafał podchodząc pod górę wpadł na znakomity pomysł, by schować się w krzakach i wystraszyć zbiegających chłopaków wyskakując nagle z dzikim niedźwiedzim wrzaskiem. Jarek z Elkiem zupełnie nie spodziewali się jego obecności, wiec zaskoczenie byłoby imponujące. Kiedy siedzenie w krzakach zaczęło być nudne, a oczekiwany team nie nadbiegał, postanowił jednak wejść na górę i zobaczyć co tam się dzieje. Zaraz po tym, jak dotarł na przełęcz, dostrzegł sprawców zamieszania. Zajadali ze smakiem, a ekipa supportująca uzupełniała im zapas płynów w bidonach. Zadowolony, że wywołał jednak małe zamieszanie, po chwili nieśmiało zapytał: “A gdzie jest Gosia?”

– ” Poszła w krzaki”- odpowiedziałyśmy jednogłośnie z Kasią.

Zaskoczony rozejrzał się dokładnie po okolicznych łysych szczytach poszukując choćby niewielkiej roślinności w pobliżu. Po chwili wiedział już o co chodzi. Nakarmiony team tymczasem pakował sobie część zapasów żywnościowych do plecaków i uzupełniał płyny. Sporo jednak zostało. Jarek nieśmiało zapytał, czy nie chiało by nam się tego zawieźć na punkt do Marginedy.

Wiedziałam, że Jarek tym razem wyjątkowo źle przyswajał jedzenie na punktach organizatora. Na każdym zresztą było to samo- bulion, tuńczyk, kukurydza, sałata, pieczywo, owoce, bakalie i ciastka. On wolał konkretny obiad na ciepło. Z powodu naszego startu w maratonie nie byliśmy w stanie pomóc chłopakom w kolejnym dniu, mimo, że ich trasa prowadziła nieopodał naszego apartamentu. Dlatego bez wahania postanowiłam jechać do Marginedy. Ruszyłam zdecydowanie z parkingu i skupiłam się na krętej drodze wijącej się tym razem ostro na dół. Waldek, który nie poznał jeszcze uroków tej trasy nagle zaczął reagować nerwowo. Trzymając się kurczowo uchwytu na drwich nagle zaczął krzyczeć ” Na lewo!”. Zdezorientowana nie wiedziałam o co mu chodzi. Ta droga nie miała innych możliwości niż tylko pod górę lub na dół. Po chwili zrozumiałam,że sugrował mi, żebym trzymała się lewej strony, gdyż po prawej właśnie była przepaść i połamane barierki. Starając się panować nad emocjami, powiedziałam, że nie mogę jechać lewą stroną jezdni. Waldek jednak sprawdzając czy ma dobrze zapięty pas jeszcze kilka razy głośno krzyknął. Kasia nie odzywała się wcale. A Rafał korzystając z chwilowej ciszy między okrzykami kolegi cicho zapytał : ” Ale po Gosię pojedziemy, co?”

Oczami wyobraźni widziałam już Gośkę zbiegającą do La Massana. Na szczęście zaczekała na nas . Wsiadając do samochodu wrzasnęła wściekła: “Co to ma być!?”

Kiedy po wyjściu z krzaków zobaczyła, że po pikniku nie zostało śladu, poszła do samochodu. Samochód również zniknął jak za sprawą czarodziejskiej różdżki. Przeżyła szok. Nie wiedząc, co się stało, wyobrażała sobie najgorsze. Zapewnie Elek zemdlał i dziewczyny ruszyły na pomoc. Przerabiając w głowie wszystkie dramatyczne scenariusze, nie wiedziała co ma robić. Postanowiła zaczekać.

Teraz siedziała na tylnym siedzeniu jak chmura gradowa nie dając się ugłaskać nawet Rafałowi.

Po chwili na szczęście wszyscy odetchnęli z ulgą ciesząc się, że nikomu się nic nie stało, i tak naprawdę będzie co wspominać. Każdy opowiadał po kolei swoją wersję wydarzeń, a ja dławiąc się śmiechem nie umiałam się skupić na jeździe.

Punkt odżywczy w Marginedzie mieścił się w budynku szkoły. Zaskoczył mnie niesamowity porządek i cisza. Przy wejściu na stole piętrzyły się nadajniki gps, które na punktach były zabierane zawodnikom do ładowania, aby przed wyjściem ponownie znaleźć się na ręce każdego biegacza. Były tak zakładane przez obsługę, że nie dało się samemu ich ściągnąć bez uszkodzenia paska. Było to pewne zabezpieczenie organizatorów przed ewentualnym oszustwem na trasie. Wolontariusze bez problemu pozwolili mi zostawić rzeczy dla Jarka. Szybko pomogli znaleźć właściwą torbę i po chwili wylądował w niej zapas jedzenia i schłodzone piwo. Ostatnia paczka od supportu. Potem muszą sobie radzić sami.

Wieczór jak niekończąca się historia powitał nas faktem, że wożąc jedzenie naszym bohaterom, sami nic nie jedliśmy. Na szczęście było jeszcze coś w lodówce. Pochłaniając kolację, każdy skupiał się już tylko na trasie maratonu, który czekał na nas następnego dnia.

Nigdy nie mów “hop”..

Jarek otworzył oczy i przez krótką chwilę delektował się ciszą. Kiedy dotarli do Marginedy pokonując trudny, karkołomny wręcz zbieg po bezdrożach, największą radość sprawiła im puszka zimnego piwa, zostawiona przez supportteam. Była dobrze zabezpieczona między lodowymi wkładami w specjalnym worku. Dzięki temu napój nie zdążył się nagrzać. Parę łyków orzeźwiło na chwilę, ale wiedzieli oboje, że muszą odpoczać. Dlatego po zjedzeniu posiłku i kąpieli udali się do sali z łóżkami, gdzie spali już zmęczeni zawodnicy. Cztery godziny snu były zbawieniem. Teraz zbierali się szybko w dalszą drogę.

Wschód słońca na Pic Negre ( 2645 m) pozwolił zapomnieć na chwilę o coraz bardziej dokuczającym zmęczniu, bólu i braku snu. Widoki wynagradzały każdy wysiłek.

W Pas de la Casa mieścił się trzeci punkt odżywczy dla zawodników. Beer runners team skierował najpierw swoje kroki do sklepiku przy drodze. Zaopatrzeni w dwie litrowe butelki chmielowego napoju Jarek z Elkiem z radością wkroczyli na punkt. Trudno opisać miny zarówno wolontariuszy, jak i innych biegaczy, kiedy zobaczyli dwóch roześmianych zawodników, którzy po 140 kilometrach zachowywali się tak, jakby dopiero zaczynali wyścig.

Kiedy dobrze nawodnieni wyruszyli na trasę, wiedzieli, że od tej chwili muszą liczyć tylko na siebie. Ekipa supportująca biegła maraton, zdobywając między innymi Casamanya ( 2740), – szczyt, który czekał na nich pod koniec wyścigu.

W Ransol po 173 kilometrach morderczego biegu postanowili wejść do knajpy na obiad. Ciepły posiłek i kufel piwa dodały im sił do dalszej wędrówki. Niestety pogoda zaczynała się psuć. Burza z gradem dorwała naszych bohaterów niedaleko Solanelles -ostatniego punktu żywieniowego. Nie ma to jak znaleźć się w epicentrum nawałnicy na wysokości ponad 2500 m n.p.m. Grad wielkości fasoli bombardował z niezwykłą siłą. Trzymając plecaki nad głowami biegli ile sił w nogach w stronę znajdującej się nieopodal stacji narciarskiej. Nie byli sami w starciu z aurą. Do stacji pędziło też stado owiec wraz z popędzającym zwierzęta psem pasterskim. Pies zagonił owce pod kopułę stacji, po czym wcisnął się w centralnie w środek stada szukając ciepła. Gdy nawałnica odpuściła, zmarznięci beerrunnersi ruszyli do Solanelles.

Niestety w schronisku czekała ich niemiła niespodzianka. Organizatorzy ze względu na pogodę wstrzymali wyścig. Wiadomo już było, że zawodników Ronda dels Cims zwożą z gór. Natomiast co do kontynuacji Euforii, decyzja miała dopiero nadejść.

Pierwsze emocje po uzyskaniu informacji, że to może być koniec, były złość i rozgoryczenie. Zostało im 50 km do mety i mieli odpuścić ? Od początku nie walczyli o wynik. Powoli, ale skutecznie robili swoje. I teraz, kiedy zostało całkiem niewiele, miała się skończyć przygoda z Euforią. Elek wysłał informacyjny sms do ekipy supportującej. Ekipa też nie kryła rozgoryczenia. Zawodnicy Euforii mieli wyjątkowo bogate wyposażenie obowiązkowe. Posiadali odzież termiczną, kurtki i spodnie przeciwdeszczowe, rekawice i czapki, a nawet raki. Byli gotowi iść dalej. Negatywne emocje opanowały wszystkich zawodników znajdujących się w schronisku. W różnych językach próbowali przekonać organizatora, by dał znak powrotu na trasę. Ostatecznie poźnym wieczorem dostali zgodę na kontynuację biegu. Wyruszyli natychmiast.

Nie wiadomo, czy chwila grozy tak zadziałała, czy wymuszony odpoczynek, ale mieli niesamowite pokłady energii. Biegli jak na skrzydłach. Byli tak zdeterminowani ukończyc ten bieg, że w schronisku po cichu postanowili zrobić to na własną odpowiedzialność, gdyby ostatecznie przerwano zawody. Na szczęście nadal mieli na sobie numery startowe i szybko zaliczali kolejne kilometry. Casamanya poszła jak z płatka. Zdążyli przed kolejną ulewą. Natomiast ekipy po nich miały zmienioną trasę. Omijali szczyt. Zbiegając z Planes de Sornàs, Jarek zadzwonił do ekipy supportującej, która czekała już w Ordino. Tylko trzy kilometry dzieliły ich od upragnionej mety. Nogi niosły jakby dopiero wystartowali. Nie czuli zmęczenia, bólu, senności. Niosła ich euforia. Radość i satysfakcja, a jednocześnie szczeście, że zrobili to, o czym marzyli. Pokonali góry i niepogodę, by jako pierwszy polski team przekroczyć metę pokonując 233 km w Pirenejach. Biegli od środy do niedzieli, wiele godzin skazani na góry i siebie. Kolejna przygoda dobiegła końca. Pijąc piwo na mecie wiedzieli już, że z utęsknieniem będą czekać na kolejną.

Słowniczek

[1] Los primeros- pierwsi

[2] si- tak