Occhio al futuro ? Spojrzenie w przyszłość

Są dwie drogi , aby przeżyć życie.
Jedna to życ tak, jakby nic nie było cudem.
Druga to żyć tak, jakby cudem było wszystko.
Albert Einstein.

Noc była ciepła i pogodna. Na szczęście zapowiadany od kilku dni deszcz wybrał sobie inny kierunek oszczędzając  wspinających się pod górę sapiących biegaczy. Długi wąż świetlików ciągnął się przez las uparcie dążąc do przodu. Minęło około godziny od strzału startera i uroczystej ceremonii startu The North Face Lavaredo Ultra Trail. W głowie kłębek myśli – Czy góry będą przyjazne? – Czy podołam wszystkim trudnościom? I jeszcze kilka czy….

W duchu chwaliłam decyzję przyjechania w Dolomity tydzień przed biegiem. Zrobiliśmy dobrą aklimatyzację przemierzając górskie ścieżki i szczyty w okolicach Arabby, gdzie mogliśmy biegać na wysokości 2400 m.n.p.m.  Poznaliśmy połowę trasy biegu, co dawało większą pewność siebie.

Szczególnie końcówka będzie ważna. Dlatego trzeba oszczędzać siły. – Czy ja się oszczędzam? Jarek, biegnący obok powiedział, że mam tempo na złamanie 20 godzin. Marzenie…

Startując nigdy nie myślę o tym, jaki chcę zrobić wynik. Po prostu chcę pobiec najlepiej jak potrafię, korzystać z chwili wolności, delektować się kontaktem z przyrodą, cieszyć się wschodem słońca i poznawać granice własnych możliwości.

01

Przed startem z mężem Jarkiem (po lewej) i Waldkiem ( z tyłu)

Biegi ultra nie są dla każdego. Ultrasi są często odbierani jak grupa zamkniętych w sobie odludków. Potrafią przemierzać 100 km i więcej, w deszczu, śniegu, upale i czerpać z tego przyjemność. Potrafią biec ciągiem 24 godziny i dłużej nie tracąc uśmiechu na twarzy. Potrafią porozumiewać się bez słów, wszak bieganie przez całą dobę nie nastraja do kontaktów towarzyskich. Biegi ultra stawiają nowe wyzwania, balansowanie na krawędzi własnych możliwości, wyznaczają  nowe cele, kształtują charakter. I to, co lubię najbardziej – dają niesamowite poczucie wolności poprzez bliski  kontakt z naturą.

Mijały kolejne kilometry. Jarek pobiegł swoim tempem do przodu i szybko zniknął mi z oczu. Zbliżałam się do pierwszego punktu odżywczego w Ospitale (18km), gdy poczułam niepokojące skurcze żołądka. Niedobrze. Po tygodniu mieszkania w apartamencie w Arabbie przed biegiem zjechaliśmy do Cortiny, skąd miał odbyć się start. Rozbiliśmy namioty na campingu. Warunki doskonałe, ale coś mi jednak zaszkodziło. Nie jadłam w lokalach, więc mogła to być woda.  Odpuściłam pasta party ograniczając się tylko do bułki i rosołku. Tuż przed startem zaniepokojona swoim stanem wzięłam leki. Chyba jednak za późno….

Żołądek najwyraźniej dawał znać, że potrzebuje przerwy. Na punkcie wzięłam tylko colę i pobiegłam dalej. Nie ominęło mnie jednak kilkukrotne zwiedzanie okolicznych krzaków. – Jeśli potrwa to dłużej, odwodnię się –  okropna myśl nie dawała mi spokoju. Wszystko, co trafiało do  brzucha wydostawało się stamtąd w ekspresowym tempie. Ogarnął mnie niepokój. Lęk jest okropnym uczuciem, paraliżuje zmysły, zabiera możliwość realnej oceny sytuacji, zniechęca do walki.  Postanowiłam jednak zawalczyć  mimo, że właśnie teraz mój żołądek miał focha.

Paradiso sulla terra ? Raj na ziemi.

02

Każdy z nas ma dwie rzeczy do wyboru:
Jesteśmy albo pełni miłości……
albo pełni lęku.
Albert Einstein

Wschód słońca zastał mnie podczas podejścia do Rifugio Auronzo. Mieścił się tam  punkt odżywczy z przepakiem. Wyłączyłam czołówkę podziwiając słoneczne pędzelki malujące niebo i wierzchołki szczytów, które iskrzyły w złotych koronach odbijając leżący śnieg. Zapowiadał się piękny dzień. Podchodziłam dość szybko i sprawnie wyprzedzając kolejnych zawodników. Lubię ostre krótkie podejścia, które  zawsze były moją najmocniejszą stroną. Do Rif. Auronzo ( 48,5km) dotarłam z uśmiechem na twarzy.  Minęło 8 godzin od startu w Cortinie, czułam się lepiej. Musiałam jednak zmienić skarpety i buty, mokre od chodzenia na boki po zroszonej trawie. Chciałam uniknąć pęcherzy przynajmniej do odcinka, gdzie czekała nas przeprawa przez rzekę.

Na punkcie odżywczym zaczęłam od kubka gorącej herbaty. Pomogło i poczułam wyraźną ulgę. Eksperymentalnie zjadłam bulion. Będzie co będzie, musiałam uzupełniać kalorie. Wiedziałam, że bez paliwa długo nie pociągnę. Jeden sucharek do kieszeni i już pędziłam dalej. Szutrowa ścieżka wiodła trawersem. Odsłaniające się po prawej stronie szczyty gór wyglądały cudownie. Dolina poprzeplatana ścieżkami mieniła się wszystkimi odcieniami zieleni. Ścieżka prowadziła w górę do jednego z najpiękniejszych miejsc na ziemi ? Tre Cime di Lavaredo.  Oświetlone porannym słońcem trzy szczyty dumnie wyprostowane prezentowały swoje walory. Najwyższy Cima Grande mierzy 3003m. Nie dziwi mnie, że przyciągają tysiące turystów z całego świata. Wejść na nie można tylko wspinaczkowo.

03Tre Cime di Lavaredo

Rzuciłam na Tre Cime  ostatnie spojrzenie i wbiegłam do śniegowego tunelu. Czułam się jak w drodze do pałacu Królowej Śniegu. Tunele szybko dały zmianę ścianom skalnym i kamieniom, gdy zaczął się długi zbieg do doliny Della Rienza. Tre Cime mają jakąś magiczna moc, ponieważ czułam się naładowana  dziwną energią, która  niosła mnie do przodu. Zbiegałam dość szybko, prawie lecąc przed siebie jak na skrzydłach.  Ten, kto nie kocha gór,  nie potrafi biec całą noc w ciężkich warunkach, często w deszczu, śniegu, wietrze i znaleźć w sobie energię, aby lecieć dalej. Po to, by zobaczyć więcej, odkryć to, co nieodkryte i nieznane. Wyczyn ten jest bliski tylko ludziom z pasją do sportu i wielką miłością do gór. Inaczej nie mieliby motywacji do podjęcia takiego wysiłku i narażania własnego organizmu na chorobę, skaleczenia i kontuzje.

Teren się wypłaszczył i znalazłam się na najdłuższej prostej całego wyścigu. Szeroka droga szutrowa o lekkim nachyleniu w górę zdawała się nie mieć końca. Mijały kolejne kilometry, a ona jak niekończąca się historia dawała popalić zmęczonym zawodnikom. Wielu przeszło do marszu nie mając sił walczyć z uciążliwą  wstęgą. I nawet piękne jeziorko Lago di Landro nie zachęcało do truchtania. Wiedząc, jak wiele mogłam  stracić, biegłam, mimo coraz bardziej atakującej niechęci i apatii. Wyprzedzałam kolejnych maszerujących i  zdesperowanych zawodników. Wreszcie i moje nogi się poddały. Zaczęłam maszerować dając sobie w duchu tylko 100m na odpoczynek. Tymczasem zawodnik biegnący obok najwyraźniej nie był zadowolony z mojego marszu. Długo trzymał moje tempo biegnąc  ze mną od schroniska.  Przeczytał moje imię na numerze startowym     i zawołał: ” Natalia, are you ok?”  Odpowiedziałam :”I’m fine, thanks .” .Myślałam, że chłopak pobiegnie dalej, ale on upewniwszy się, że nic mi nie dolega zachęcał do truchtu : ” Natalia run!” To brzmiało jak rozkaz. Posłusznie zaczęłam biec. Nie wiedziałam jak ma na imię, ani z jakiego jest kraju, ale zmobilizował mnie. Był szybszy i za jakiś czas zniknął mi z oczu. A ja truchtając dotarłam do punktu Cimabanche (67km).

Spojrzałam na zastawiony stół i ograniczyłam się do coli, sucharka i limonki zamoczonej w soli. Wyciągnęłam z plecaka odżywkę w płynie. Od dwudziestu kilometrów mój żołądek się nie buntował więc postanowiłam zaryzykować.  Mój układ pokarmowy nigdy nie akceptował izotoników i większości żeli. Każda próba na treningach kończyła się nieciekawie. Dystanse ultra biegałam na coli i wodzie plus jedzenie na punktach. Punkty były  wyposażone we wszystko, czego potrzebuje biegacz do uzupełnienia straconych pierwiastków: suszone morele, rodzynki, orzechy, migdały, owoce, sól, bagietki, regionalne sery i wędliny, ciastka, czekolada i napoje. Często też był rosół z parmezanem ? najlepszym źródłem wapnia. Nie chciałam bombardować i tak obolały brzuch taka mieszanką. Zdecydowałam się na odżywkę. Starą, wypróbowaną i  jedyną, jaką tolerowałam na tego typu biegach. Poszło. Jeszcze łyk coli i usłyszałam : “Cześć!” Obok stała dziewczyna. Iza przyjechała z Krakowa,  by tak jak pozostali miłośnicy gór zmierzyć się z dystansem 119km w Dolomitach.

Kolejne 10 km określiłam jako Polonia Way. Biegłyśmy z Izą kilka kilometrów razem, gdy  na podejściu spotkałyśmy kolejnego Polaka – Bartka. Humory nam  dopisywały.   Wesoło gawędząc mknęliśmy  pod górę. Robiło się  coraz bardziej stromo. Bartek pozostał  przy swoim tempie, my trochę szybciej ruszyłyśmy do przodu. Na kolejnym zbiegu zauważyłam znajomą sylwetkę. Karolina, sympatyczna dziewczyna z polskich gór, schodziła powoli. Zaniepokojona zapytałam co się stało. Niestety odezwała się stara kontuzja kolana. Krzyknęła tylko, że trzyma kciuki i życzy mi powodzenia.

Sprawnie dobiegłyśmy  do Malga Ra Stua ( 75km). Iza powiedziała, że do kolejnego punktu z jedzeniem  mamy 20 km. Trzeba było uzupełnić kalorie. Jadłyśmy rosół, kiedy pulchniutki Koreańczyk wesoło zawołał po angielsku: ” Dziewczyny z Polski?” Szybko przeżuwając jedzenie kiwnęłyśmy tylko głowami w odpowiedzi.  Chłopak był w znakomitym  humorze. Po chwili zawołał wesoło: “Czy wiecie, że został nam tylko jeden maraton do końca? “. Spojrzał na mnie:” Ile czasu potrzebujesz na taki maraton? ”  Odpowiedziałam: Pięć godzin. Moja odpowiedź rozbawiła go jeszcze bardziej.  ” Szybko” ? stwierdził i zaczął się zbierać.

Oczywiście to był śmiały żart. Wiedziałam, co mnie czeka. Znałam kolejny odcinek trasy i modliłam się tylko, żeby nie spowolnił mnie tak, jak na treningu. Musiałabym mieć prawdziwe skrzydła, żeby dokonać tego w pięć godzin.

 

 

To tylko część historii, całą możesz przeczytać w mojej książce.